Słucham muzyki klasycznej i chóralnej, konkretniej grupy "Dead Can Dance" i momentami czuję się jak jakiś psychol. Z jakiś filmów mam obraz popieprzonego świra, który słuchając Bacha planuje zbrodnię, lub oddaje się pożeraniu zwłok swoich ofiar... i kręci się w kółko ze słuchawkami na uszach widząc obraz masakry... Tak wiem - jestem dziwny.
Czasem trudno jest mi się połapać w tym świecie. Niby znam go już te paręnaście lat i poznałem jakieś podstawowe mechanizmy nim rządzące, a on ciągle mnie zadziwia. To podobno dobrze, bo słyszałem gdzieś, że starymi stajemy się wtedy, gdy świat przestaje nas zaskakiwać i tracimy wewnętrzną ciekawość. Tyle, że ja nie szukam specjalnie nowych doznań, bo w sumie dobrze jest mi tak jak jest, ale te doświadczenia przychodzą wciąż i wciąż. Te nowości dają momentami w kość, bo wolałbym móc wpisać je w jakiś wypracowany schemat i rozwiązywać z biegu, ale nie! Rusz człowieku tą zapyziałą łepetyną i nadstawiaj po raz kolejny tyłek, by móc oberwać w niego soczystego kopniaka od przyjaciela zwanego życiem. Zastanawiam się, dlaczego brak mi polotu i świeżości, a moja niekonwencjonalność ogranicza się do nic nieznaczących skrótów myślowych, które rozumiem tylko ja. Ha! ponieważ jestem jednym (nie mylić z jedynym) z Everymanów tego świata.
Ciągle trzymam się swojej tezy, że lepiej jest czuć jakieś emocje - dobre lub złe, aniżeli nie czuć nic. Trwanie w niebycie emocjonalnym, uczuciowym jest śmiertelne i żaden specyfik, przed którego zażyciem należy zapoznać się z treścią ulotki dołączonej do opakowania lub skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą nie pomoże.
Pocieszam się faktem, że obecnie - "czuję", chociaż boli jak cholera.
Jak mówiła pewna znana mi, mądra osoba: "dlaczego mówi się proza życia? Przecież ono może być poematem".
Tak.
Heroikomicznym.
